Zakląłem, niemal wrzeszcząc, kiedy zostałem zmuszony stać w korku.
Wszystko szło nie tak od jakiś trzech godzin. WSZYSTKO. Najgorszy scenariusz z możliwych właśnie się spełniał i miałem niejasne wrażenie, że planowany wspólny wieczór z Samvel'em pójdzie się jebać. Z przytupem.
Ale po kolei.
Pominę dzień wcześniejszy, gdzie znowu był wściekły. Rozumiem, gdybym naprawdę go zdradzał. Gdyby zobaczył mnie w knajpce, w której z reguły spędzam przerwę obiadową z kimś, komu okazywałbym jakiekolwiek zainteresowanie. Ale mnie nawet nie było w tej knajpce. Nie było! Kolejny dzień z rzędu wymknąłem się do tego studia, żeby Mark dokończył swoją robotę. Swoją drogą, spisywał się genialnie i wczoraj skończył. Ja wiem, że moją winą było mówienie Sam'owi, że jestem tam, gdzie zawsze, jak nie byłem. Ale z drugiej strony chciałem zrobić mu niespodziankę. Jakoś urozmaicić wieczory, zrobić coś, żeby było. .. ciekawiej. W końcu zatańczyć tylko dla niego, ale z czymś, co przyciągnie jego uwagę i sprawi, że może nie będzie zły. Z czymś, czego nie da się zdjąć i może też jakoś zadziała w łóżku. A jedyne, czego przecież człowiek nie zdejmuje nigdy, to jego własna skóra, więc odpowiedź nasunęła sama i z duszą na ramieniu chodziłem do tego studia od kilku dni na jakieś dwie godziny, prawie mdlejąc pod koniec.
Potem, wieczorem, znowu zrobił awanturę. Dowiedział się. Nie wiem jak, ale się dowiedział, a ja byłem zbyt przerażony, by zostać i próbować mu wyjaśnić. Uciekłem. Znowu uciekłem i znowu spędziłem bezsenną noc na kanapie Mirabell. Ona jedyna wiedziała, co się dzieje, choć bez szczegółów. Jakoś ją ubłagałem, by nikomu nic nie mówiła, co skwitowała mniej więcej tak:
Będziesz żałował. Pamiętaj, że robiłam dokładnie to samo.
Pamiętałem. W końcu sam wyciągnąłem ją z jej domu podczas awantury, kiedy jej facet zamknął ją w łazience. Pamiętam, jak po głupiemu wlazłem do tamtego mieszkania i sam dostałem w pysk, ale na szczęście policja zjawiła się szybko. Potem Mirabell mnie znienawidziła, ale po miesiącu nawet podziękowała.
Ale w moim przypadku było przecież inaczej...
Warknąłem, wkurwiony do granic możliwości, bębniąc palcami o kierownicę.
Koniec końców jednak Mirabell nie robiła niespodziewanych wizyt. Co najwyżej, żeby podrzucić jakiś projekt, drobną sugestię do nowej kolekcji od siebie. Dbałem o to, by nie widziała siniaków, w przeciwnym razie Sam już dawno by za to odpowiedział. Nie mogłem dopuścić, by coś takiego zniszczyło jego reputację. Bądź co bądź, byliśmy razem, kochałem go i bylem pewien, że za jakiś czas będzie dobrze, że się ułoży. Dlatego znowu poprosiłem dziewczynę o pomoc i od niej, zamiast do pracy, pojechaliśmy na drobne zakupy. Jak to zgrabnie ujęła, umiejętność kręcenia tyłkiem warto czymś podkreślić. Jakoś pół dnia zajęło nam szlajanie się po sklepach - w większości sex shopach - żeby znaleźć coś 'do zabawy'.
Wcale nie mówię, że te znaleziska były męskie. Ale przynajmniej sprzedawca raczej nie zapomni faceta przebranego za pielęgniarkę czy policjantkę. Swoją drogą, to drugie odsłaniało trochę więcej, więc naturalnie zostało zaakceptowane przez krytyczne jury, które kilka godzin wcześniej odrzuciło króliczka i mnóstwo siateczkowych łachów, ale zaakceptowało kotka. Tak podbudowany czułem się na siłach przygotować ulubione danie Sam'a, choć nie należało do najłatwiejszych i spróbować zawrzeć pokój z tym łysym kosmitą. Najpierw jednak zawiozłem wszystko, co udało nam się zdobyć do domu. Do domu, który miałem nadzieję, będzie pusty do dziesiątej wieczorem, żebym zdążył na spokojnie wszystko przygotować.
I się zaczęło, tak mniej więcej od momentu schowania wszystkiego pod łóżko.
Joshua, kolega z pracy, miał mi pomóc z kolacją, jako że był moim asystentem, dłużnikiem i lepszym kucharzem. Znalazł drugą robotę i zgadnijcie, kto akurat dzisiaj miał mieć drugą zmianę. Na to wszystko nałożył się telefon z firmy.
-
Przyjeżdżaj szybko, jest problem. - oświadczyła Jane, moja przełożona.
I pojechałem.
Jakimś cudem wydostałem się z korków, ciśnienie nieco opadło, ale znów skoczyło, jako że przyjęliśmy ostatnio kolejną osobę. Dziewczynę, Lilianę. Po prostu Lilkę. A problem polegał na jej kompletnym niemyśleniu. Ja nie wiem, co Jane sobie myślała, oddając ją pod moje skrzydła. Że niby jestem cierpliwy? Owszem, jestem. Dopóki ktoś mi nie sprząta pracowni i nie wyrzuca aktualnie potrzebnych szkiców. W ogóle, jakim prawem ona wchodzi do tego pomieszczenia, kiedy mnie nie ma?! Mówiłem wyraźnie milion razy, że jedyne, co może zrobić pod moją nieobecność, to zostawić jakiś materiał czy kartki czy cokolwiek na stole przy progu. PRZY PROGU. Otwierasz drzwi, za nimi jest stół, wsadzasz rękę, zostawiasz, zamykasz drzwi. Nie wchodzisz, nie dotykasz, nie przestawiasz, nie grzebiesz, NIE WYRZUCASZ.
Zabiję ją. Ta praca to ostatnie, co Lilka robi w tym życiu. Ale to kiedy indziej.
Opieprzyłem ją, ale tak tylko na szybko, bo miasto w korkach, a musiałem zaopatrzyć lodówkę. No i Josh zadzwonił z wiadomością, że wpadnie na chwilę, bo ma dla mnie kwiaty. Takiego asystenta rozumiem. Mówisz, jaki masz problem i jakoś ci pomaga. A że aktualnym problemem był brak kwiatów, które jakoś by dały radę pobudzić myślenie do nowej kolekcji, to przypomniał sobie o ciotce z kwiaciarnią i jej zamiłowaniem do nietypowych roślin. Uwielbiałem go, choć biegając po sklepie miałem ochotę zabić, że nie pomoże.
Ale dobra. Jakoś się zrehabilitował.
Na łeb na szyję wręcz frunąłem do domu, dochodząc do wniosku, że chyba poniosło mnie z zakupami, ale cóż... często się tak dzieje. Wystrzeliłem z samochodu, dostrzegając asystenta z kilkoma bukietami wręcz obłędnych kwiatów. Przyłożył się, nie powiem. A kiedy oznajmił, że dorzucił do nich kartkę z numerem do cioci, bo nie pamięta wszystkich zastosowań roślin... łał. Po prostu łał. Bez sarkazmu, naprawdę zabrakło mi słów. I byłem gotów być mu wdzięczny, gdy zaoferował pomoc w porzuceniu tego wszystkiego na górę, bo sam nie udźwignąłbym tematu.
Przeszło mi. Czarne chmury jakoś zniknęły i miałem tylko nadzieje, ze Sam nie wpadł na pomysł skończenia pracy wcześniej.